New York
ENG
I opened my eyes at Bryant's Park. Dressed in my worn-out denim shirt and leather boots, slung over his arm with the Olympus OM10, without papers, and New York rising from a short sleep. The day really promised to be beautiful and hard-working, the same as yesterday and tomorrow. Running on the sidewalk is like laying Tetris, Mr. suit wiped from the left, a young infuencer on the right. Urban ballet, live show. A difficult thing, especially when one eye is looking through the screen and the other shortens the skirts to the lawyers from Bank of America. It was a pity to have time to stare at it, the real life was somewhere else, exactly thirty meters away. At the intersection with the worn-out zebra, the blaze of fights and stop, the New York Times journalists were adjusting their neckties and clamping undergrown Starbucks cups. You can immediately see who is a local and who is a tourist. Simple, only visitors stop at red. The rhythm of the street is marked by the sound of a horn, whispers of onlookers and "hey sweety" of black people from Brooklyn. I looped the disc in my head like the view of their face. In this city, where nobody pays attention to the surroundings, even the outgoing japan in white socks in front of the banker does not take much more than a few hurried fucks. I must always be faster by this one sixty second. That's why I pretend that the lens is my glasses, I do it until it ceases to amaze others, or about thirty seconds. Only the homeless can see what I really mean. You are fuckin freak. And only they know this city through. Silently, inclined to each other like "gossip girls" exchange remarks: in Mc'Donalds coffee after the dollar, and the metro today is late. I thought I was having a pretty good movie and Brad Pitt could play me.
PL
Otworzyłem oczy w Bryant's Park. Ubrany w moją wysłużoną dżinsową koszulę i skórzane oficerki, przewieszonym przez ramię Olimpusem OM10, bez dokumentów, i Nowym Jorkiem wstającym z krótkiego snu. Dzień rzeczywiście zapowiadał się na piękny i pracowity, taki sam jak wczoraj i jutro. Bieganie po chodniku przypomina układanie Tetris'a, Pan garnitur wyminięty z lewej, młoda lanserka z prawej. Miejski balet, live show. Ciężka sprawa, zwłaszcza gdy jedno oko patrzy przez matówkę, a drugie skraca spódnice prawniczkom z Bank of America. Szkoda było czasu na takie gapienie się, prawdziwe życie toczyło się zupełnie gdzieś indziej, dokładnie trzydzieści metrów dalej. Na skrzyżowaniu z wytartą zebrą, przy blasku walk and stop dziennikarze The New York Times poprawiali krawaty i zaciskają niedopite kubeczki z Starbucksa. Od razu widać kto jest lokalsem a kto turystą. Proste, tylko przyjezdni zatrzymują się na czerwonym. Rytm ulicy wyznacza dźwięk klaksonu, szepty gapiów i "hey sweety" murzynów z Brooklynu. Zapętlam tą płytę w głowie tak jak widok ich twarzy. W tym mieście, gdzie nikt nie zwraca uwagi na otoczenie, nawet wybiegający przed bankowóz japiszon w białych skarpetkach nie zajmuje wiele więcej, niż kilka pospiesznych fucków. Muszę być zawsze szybszy o tą jedną sześćdziesiątą sekundy. Dlatego udaję, że obiektyw to moje okulary, robię to tak długo aż przestaje to zadziwiać innych, czyli jakieś trzydzieści sekund. Tylko bezdomni widzą o co naprawdę mi chodzi. You are fuckin freak. I tylko oni znają to miasto na wylot. Po cichu, nachyleni do siebie jak "gossip girls" wymieniają się uwagami: w Mc'Donaldsie kawa po dolara, a metro dziś się spóźniło. Pomyślałem, że śni mi się całkiem dobry film, a mnie mógłby zagrać Brad Pitt.